Jak już się pewnie dało zauważyć, lubię dopracowywać samochody w detalach. Przed laty ta choroba była, moim zdaniem, na dużo gorszym etapie rozwoju i skutkowała kompleksowymi odbudowami a potem tuningiem. Dzisiaj staram się ograniczać, ale pewnych rzeczy nie przepuszczę.
I tak było w kolejnej odsłonie mojego spotkania z błękitnym w124. Niby chodziło o kilka drobiazgów, ale ostatecznie lista się rozrosła. Między innymi o amortyzator skrętu czy uszczelkę anteny na błotniku. Wiadomo, miała być tylko regulacja K-jeta, ale i ona swoje potrwała.
Dlatego niech nikogo nie dziwi, że zwróciłem uwagę na marne nagłośnienie, a konkretnie fakt, że po włączeniu radia odzywał się na chwilę prawy głośnik z tylnej półki (to nie standard w tym modelu, ale w wersji 300E to już by wypadało, żeby był a potem milkł i włączał się przedni, też z prawej.
Majstrowanie ustawieniami radia nic nie dało, podobnie jak rozbieranie i przegląd wiązki doń prowadzącej. Przyczyną, prozaicznie, jak to w tych przypadkach bywa, okazał się fader czyli to osławione małe pokrętło na środkowym tunelu, które służy do przekazywania dźwięku na przód lub tył i regulowaniu proporcji tych zmian.
Pomyślicie, że to już przesada, ale zapewniam, że muzyki słucha się lepiej z czterech głośników niż z jednego i nie przyjmę żadnych argumentów przeciw. Co ważne, KJet pracuje w tym samochodzie tak cicho i efektywnie, że aż się prosi o jakąś ścieżkę dźwiękową. I ona, w końcu, też tu jest.