Nie jestem, niestety, w stanie przywołać dokładnej daty, kiedy Polska wprowadziła aktualnie obowiązujące tablice rejestracyjne, ale mniemam, że było to, co najmniej ćwierć wieku temu. Natomiast nie umiem też, na szczęście, wymazać myśli, które mi wtedy towarzyszyły.
Rok 1989 nie był u nas granicą przejścia z jednego systemu w inny, cokolwiek w tej kwestii nie miałaby do powiedzenia pewna egzaltowana aktorka. Nota bene, do historii przeszła głównie z powodu tej deklaracji. Jak się okazuje, nietrafionej.
Okazuje się, że zmiany w wyborze stroju czy wakacyjnej destynacji niekoniecznie są poparte zmianą w kierunku pomyślunku. A ten był taki, że milicjant (sorry, policjant) miał wciąż wiedzieć, na pierwszy rzut oka, skąd dany pojazd pochodzi.
Taka była cała machina peerelu. Niby nam ta wiedza na nic, ale nie będzie się ktoś z Krakowa, bezpańsko pętał po stolicy. I na odwrót. Dlatego określenie przynależności wojewódzkiej i miejskiej było „na czarnych” priorytetem.
I tak, mozolnie, budowano nowy system rejestracji. Nikt nie przejmował się że zero wygląda na nich prawie jak litera „O”, ani tym, że możliwości ekspansji nowego systemu skończyły się jeszcze szybciej niż w poprzednim.
Priorytetem było określenie pochodzenia kierowcy i samochodu i temu podporządkowano działanie całego systemu rejestracji samochodów w nowej, polskiej demokracji. Rzekomo kraju, który z policyjną republiką nie miał już nic wspólnego.
W trakcie tych prac wielokrotnie podnoszono przykłady innych krajów Europy, gdzie lokalizacja już dawno przestała być priorytetem. Najczęściej przywoływany był, również przeze mnie, model szwedzki, gdzie w ogóle odeszli od instytucji Urzędów Komunikacji.
Może być w to ciężko uwierzyć, ale u naszych sąsiadów z północy, tablice rejestracyjne zamawia się z domu… do domu. Po prostu przychodzą pocztą. Cóż karta kredytowa może, to jaki problem z tablicami.
Mało tego, w tamtejszych warunkach o doborze treści tablic decyduje komputer. Już nie ma uśmieszków do pani w urzędzie „o może dwie piąteczki” albo byle bez „trzynastki”. Co ci maszyna przydzieli to ląduje na samochodzie. Bez dalszych dyskusji.
Ktoś powie, że oni mają łatwiej bo nie trzeba naklejać hologramu na tablicę ani dowód, o nalepce na przednią szybę nie wspomnę. To może rozprawmy się wpierw z tym idiotyzmem.
Nalepki legalizacyjne to te dwa nędzne kawałki folii, nie większe od dwuzłotówki. Pytam, komu one są potrzebne, kiedy już opuszczą urząd? Wątpię żeby ktoś z nich kiedykolwiek korzystał. Chyba, że odpadną, to wtedy trzeba zamawiać w urzędzie następne.
Tak, miały, wraz z naklejką na przednią szybę, oraz tzw. Kartą Pojazdu, stanowić niemożliwy do przełamania mur obronny przed kradzieżą. Chyba swojej roli nie spełniły, skoro właśnie ogłoszono koniec tych rozwiązań.
Na pierwszy ogień poszły tablice. Tzn. pozostaną bez zmian, ale nie będzie już wymogu zmiany numerów przy zakupie auta zarejestrowanego poza naszą gminą. Będziemy jeździć u siebie, ale jak obcy.
Na naklejki na szybie kres przyjdzie na jesieni. Wtedy też przestaną wydawać Karty Pojazdu. Z pierwszego cieszą się wszyscy co drapali to cholerstwo z szyby przy przerejestrowaniu. Z drugiego, wszyscy, którzy ten dokument zgubili i musieli wyrabiać wtórnik.
Skoro jednak dotychczasowe rozwiązanie idzie do kosza, co nowego zaproponowano? Hmm, nic. Tablice zostają, ale bez swojej funkcji a cała reszta idzie do kosza, bez jakiegokolwiek następcy.
Czy zatem po ćwierć wieku również w Polsce doczekamy się tablic z komputera? W świetle afer z Pegasusem i innych, to by na pewno dobrze odmieniło nadszarpnięty wizerunek administracji, ale i służb.
To by bowiem znaczyło, że policja radzi sobie z odczytaniem informacji zakodowanej w tablicy bez sprawdzania dowodó, hologramów i całej reszty. I to bez wychodzenia z radiowozu.
Pozostaje kwestia szwedzkiej wlepy, bo jednak coś tam ewidentnie jest na tej tablicy naklejone. Otóż, jest to informacja o ważności badania technicznego, którą należy co rok aktualizować. Czytelna, po kolorze i numerze z miesiącem obowiązywania.
To by jednak oznaczało integrację CEPiKU z systemem rejestracji a wszystko wskazuje, że on chyba jeszcze nie jest u nas tożsamy. Cóz, to może w końcu będzie?
Marcin Suszczewski