Panda Pan da.
Przez ostatni rok uważnie obserwuję ceny Pandy pierwszej generacji. Te bowiem, kompletnie zwariowały. Trudno wskazać jednoznacznie powód takiego zjawiska. Tym bardziej, że w tym samym czasie mamy w ofercie auta, których wartość, zdaniem sprzedających, rozjeżdża się o 100 procent.
Bez wątpienia mały Fiat zyskał miano klasyka z bardzo wielu powodów. Pierwszy, to z pewnością urokliwy design. O tyle urokliwy, co siermiężny, więc nie popadajmy w przesadę. Świetny na włoską wieś i sporadycznie w miejskiej polskiej dżungli. Kolejny, to prostota konstrukcji. Prościej się, raczej, nie da, a i jest tanio, wszak to Fiat. Powód trzeci to zapewne niska podaż ładnych egzemplarzy, ale tu sytuacja przypomina spacer nad morzem. Raz ich nie ma, za chwilę jest ich kilka.
Według mojej obserwacji, Panda jest modelem dość wrażliwym kolorystycznie. Chodzi o to, że nie w każdym kolorze jej do twarzy. Najmniej zaś w krzykliwych zieleniach i pastelach, w których lubowali się niemieccy nabywcy. Kiedy dodać do tego fabryczne naklejki – pstrokatki, otrzymujemy Pandę koszmarek, w której naprawdę nie chciałoby się pokazać nikomu. Na drugim końcu skali są modele 4×4 i takie jak Sisley, czyli lepiej wyposażone. Rzadkie ale niezwykle szykowne. No właśnie, aż do przesady.
Jakiego więc Fiata Pandę szukać? Najlepiej żeby pod maską było coś więcej niż 750 a w kabinie możliwie jednolicie, zaś na zewnątrz, żeby zęby nie bolały (ale też, na Boga, nie czarno). Przykładowy egzemplarz praktycznie spełnia wszystkie wymogi, przy czym w pierwszym odruchu, pozbyłbym się tych masywnych felg. Na fabrycznych Panda wygląda lekko i zwinnie a te kolosy niepotrzebnie dodają jej… w sumie nic jej nie dodają. Oddać, sprzedać, odliczyć od ceny zakupu.