W tamtych czasach Renault nie miało ręki do tzw. liftingów. Za co by się nie wzięli, wszystko wyglądało gorzej niż przedtem. I jedynym ratunkiem dla tego Clio jest rzadko spotykana wersja: RSi.
Silnik 1.8 pod maską takiego maleństwa byłby dzisiaj nie lada sensacją. W końcu SUVy hybrydy mają tam raptem 1.6 i potęgę elektryfikacji, ale to jeszcze nie był ten czas i kto chciał, ten mógł jeździć Clio 1.2, a innym pasowało właśnie 1.8.
O ile jednak kojarzy się ta jednostka z luksusowymi wersjami Baccara, które opływały w dodatki jak skórzana tapicerka, klimatyzacja i dedykowane felgi, to RSi stanowiło owej wersji odwrotność. Ogołocone z ekstrasów, miało dostarczać kierowcy wyłącznie emocji.
I takie właśnie jest RSi, bo chociaż brakuje tutaj czegokolwiek z listy standardowych rozpraszaczy, to jednak zadbano o dodatkowe zegary na desce rozdzielczej (jak w najlepszych modelach niemieckiej konkurencji), a także sportowe fotele a nawet specyficznie stylizowane stalowe (!) felgi.
Brak dodatków i podkręcenie sportowych ambicji samochodu pozwalają skupić się na tym, co można zrobić z mocą 110 koni, które ma się tutaj do dyspozycji. A chyba każdy, kto spróbował jazdy Clio 1.4 chociażby, może sobie wyobrazić, co się tutaj rysuje w perspektywie.
Dzisiaj taki pojazd wydaje się całkiem nieadekwatny. W dobie kolejnych ograniczeń prędkości i trendu, który nieodwracalnie wpycha ludzi do wspomnianych wcześniej SUVów, maluch z diabłem pod maską macha do nas z kart historii.
Na szczęście, pojedyncze egzemplarze jeszcze się zachowały, a dzięki staraniom Michała z MB Classics, są nam regularnie udostępniane. No właśnie, nam czy chętnym z zagranicy? Oby to Clio nie wyjechało z kraju. Zasługuje żeby tu z nami pozostać. Nawet w tej poliftowej formie.
1 komentarz
Pocket rocket