Wbrew wszystkim, a przynajmniej większości, jestem fanem dwóch modeli Golfa – trójki i piątki. „Trójki” bo wreszcie była inna od poprzedników a „Piątki”, bo podobnie jak w przypadku oryginalnego Golfa, wyszła spod ręki Giugiaro. Natomiast „Czwórka” jest bodaj najbardziej z nich wszystkich nijaka. Co więc sprawiło, że się tu znalazła?
Ewolucja Golfa nie jest może aż tak niezauważalna, jak w przypadku np. Porsche 911, ale jednak pewne elementy ma nienaruszalne. Jednym z nich jest kształt słupka za tylnymi drzwiami, który w charakterystyczne „S” płynie ku dołowi (lub górze, jak kto patrzy). Inna to topografia tablicy rozdzielczej, gdzie rządzi ergonomia (może poza dotykowymi suwakami w aktualnym modelu, które mają zostać zresztą zmienione na coś bardziej intuicyjnego w kolejnym, chyba ostatnim).
Poza tym, Golfy z reguły niczym nie zaskakują. Pod maską, w większości przypadków, tkwi jeden z popularnych silników grupy VAG i to niekoniecznie mocnych. VW nie stawia na moc, a raczej kulturę pracy, osiągi (chociaż to sprawa relatywna) i ekonomię. Golf to nie model premium, ale na tle konkurencji, chce jednak za taki uchodzić, nawet pomimo obecności Audi A3. I życie pokazuje, że nawet produkowany masowo pojazd, może ten nimb wyjątkowości zachować. Bardziej może przez zastosowane materiały niż pomysłowość rozwiązań.
Jak w każdym innym, znanym przyrodzie, przypadku, tak i w Golfach pojawiają się odstępstwa od reguły i ten egzemplarz do takich należy. Pod maską mocne V6, w podwoziu napęd na cztery koła, a przy tym relatywnie ubogo wyposażona kabina. Natomiast do zakupu przekonuje historia samochodu, który przez minione 20 lat pozostawał w rękach jednego właściciela, nigdy nie widział zimy (w Szwecji) a na liczniku przebiegu ma wciąż trzydzieści kilka tysięcy kilometrów. I to wystarczy by, nawet jako Golf serii czwartej, pojawił się tutaj.