W minionych latach ten model Hondy kojarzono głównie z nazwiskiem Senny. I może dobrze, bo faktem jest, że powiedzenie „nikt się za nią nie ogląda” pasuje do japońskiej marki jak do mało której, ale ciężko jest wyjaśnić przyczyny takiej sytuacji.
NSX nie jest zresztą wyjątkiem w palecie Hondy, równie szybko przemijają inne modele. Bo kto dokładnie pamięta kolejne pokolenia Civic, Accord czy Legend? No właśnie, więc mamy tu jakiś problem z kultowością, a raczej jej nieuniknionym brakiem.
Co nie zmienia faktu, że Honda to zawsze, albo prawie zawsze, wycyzelowane dzieło inżynierów, pasjonatów, miłośników motoryzacji. I, jako takie, zasługuje na pełne miłości uznanie i zainteresowanie. I to nie samochodu wina, że rzadko która go otrzymuje.
Ze wszystkich wyliczonych, przynajmniej właśnie NSX zasługuje na uwagę. Raz, że zdaje się wyróżniać ceną, ale przede wszystkim możliwościami. Jak by tego nie rzec inaczej, w swoim czasie rzucała na kolana każde Ferrari.
O ile bowiem Włosi umieli zrobić auto ładniej, to precyzja montażu, budowy silnika, dopracowania zawieszenia, wszystkie one przemawiały na korzyść Hondy. Co niewiele zmieniło, podobnie jak rekomendacja ze strony samego Ayrtona.
Dzisiaj taka NSX to obiekt kolekcjonerski, ale zabawne, że jej nowoczesny wygląd jest wciąż jej wrogiem. Poznałem to na mojej Y10, za dobrze wygląda jak na klasyka, który w tym wiku powinien już wykazywać niejaką nobliwość, której NSX całkiem brak.
Super-Honda wciąż prezentuje się godnie, pewnie. Jest jak dobrze ułożona w ręce broń, w każdej chwili gotowa do ponownego użycia, a nie tylko składowania w szufladzie ze starymi pistoletami. Paradoksalnie, to jej jedyna, ale jakże istotna, wada.