Poczytuję sobie za wielki honor i jedno z większych życiowych osiągnięć, że w latach 90. mogłem, za sprawą bliskiej współpracy z papierosową marką West, odegrać skromną rolę w promowaniu wyczynów zespołu wyścigowego West-McLaren GT.
Nie należy oczywiście mylić tej nazwy z dziejowym następcą, kiedy marka West sięgnęła wyżej, aż po Formułę 1. Mnie już przy tym nie było, a pewnie pamiętacie, że Mika Hakkinen pokazywał się z dumą obok Mercedesa A klasy, odpowiednio pomalowanego i wyposażonego w drapieżne felgi.
To zresztą ciekawe, że zespół F1 związał się z Mercedesem, bo przecież wcześniej, za moich właśnie czasów, wszystko kręciło się wokół silnika V12 BMW. To fakt, że marzeniem konstruktora oryginalnego F1 było pozyskanie tego elementu od Japończyków z Hondy. W dużej mierze dlatego, że model NSX obrał sobie jako wyzwanie przy konstruowaniu swojego wozu.
Gdzie tam jednak Hondzie było do poziomu wyrafinowania zaproponowanego przez Gordona Murray’a, który nawet zmieniarkę CD Clarion zamówił według własnej specyfikacji a następnie izolował ją od ciepła, które buchało z zabudowanego z tyłu samochodu ciepła bawarskiego silnika, za pomocą elementów ze złotej folii. Nie pozłacanej, złotej.
I taki właśnie, chociaż na pewno nie identyczny, jak w F1, mamy silnik w tym okazałym coupe. O ile bowiem silnik w niebieskim samochodzie wytwarza 300 koni mocy, to zbudowany według życzeń McLarena monster miał, siedzącemu centralnie przed pasażerami, kierowcy do zaproponowania moc ponad 600 koni. Anegdotyczne jest nieopanowanie tego samochodu przez jego wielkich wielbicieli. Swojego F1 rozbił Rowan Atkinson, ale nie zraził się tym wielce i zlecił fabryce odbudowanie auta.
W dzisiejszych czasach, nawet nie da się pomarzyć o zakupie samochodu GT z silnikiem V12 i reflektorami pod klapkami. Nikt takiego pojazdu po prostu nam nie sprzeda. A tu, owszem. I jeszcze mamy szansę cieszyć się nim przez kolejne lata.