Taki znaczek, z tą staromodną karocą, miałem w moim pierwszym Monte Carlo, jeszcze z 1986 roku. Dzisiaj to już mega klasyk, chociaż niekoniecznie aż tak szanowany nad Wisłą, ale gdzie mu tam do tego El Camino. O ile bowiem linia Monte Carlo podoba mi się bardziej, to ten czerwony pickup jest, trzeba to przyznać, bardziej pomysłowy.
Trzeba było mieć jaja żeby z czymś takim wyskoczyć w ówczesnej Ameryce, gdzie królowały samochody ze spiczasto zakończonymi tylnymi błotnikami i pickupy na ciężarówkowych, więc sporo wyższych, podwoziach. A tu się nagle pojawia coś, co łączy oba te trendy i to w tak elegancki, nie bójmy się tego określenia, sposób.
Nie mam złudzeń, że Chevrolet w 1959 roku kierował się tutaj potencjalną oszczędnością paliwa. Nie, kiedy pod maską El Camino zainstalowano wolnoobrotowy silnik po pojemności 5,7 litra. OK, to nie był big block, który przekraczał wtedy (i przez następne pół wieku) pojemność 7 litrów, ale to, co miał, to też nie było mało.
Ktoś, komu wydaje się, że marki motoryzacyjne księgowość odkryły dopiero w XXI wieku, bardzo się myli. Każdego cena oglądano w nich od czasów Henry Forda a napędzanie niemal całej produkcji raptem dwoma silnikami, niech będzie tego najlepszym dowodem. Wiadomo, zdarzały się drobne modyfikacje, ale to tylko potwierdza postawioną tezę.
W dzisiejszych czasach, kiedy mówią, że tylko Mercedes i BMW dbają o zaopatrzenie klasyki w części, amerykańskie samochody są dowodem na to, że można je eksploatować praktycznie w nieskończoność. Te stare i dobre wozy na swoich ramach i z niewysilonymi silnikami, mogą toczyć się do końca świata, a części do nich wciąż dzisiaj są łatwo dostępne.