Jeszcze do niedawna Omega cierpiała na przypadłość ponadczasowo zaprojektowanych samochodów. Czyli pomimo stale przesuwającej się linii wieku, jej atrakcyjność w oczach poszukiwaczy klasyków rosła stosunkowo wolno. Niektóre samochody tak mają, że ciężko im przypisać wiek, a ten Opel, zwłaszcza w tym stanie, jest tego świetnym przykładem.
O Omedze, jako Samochodzie Roku, pisałem jeszcze w gazetce szkolnej w liceum i wtedy niekoniecznie sądziłem, że w ogóle będzie mi kiedyś dane usiąść za jej kierownicą. I faktycznie, sporo trzeba było się naczekać, bo w czasach gdy już byłem w prawdziwych mediach, te samochody w zasadzie wychodziły z obiegu. Wyjątkiem była właśnie 3000, którą objeżdżał kolega Frankowski, ale jak to on, z innymi się nie podzielił.
Na „swoją” Omegę czekałem więc kolejne lata, już powoli zapominając, że taki model w ogóle istniał. Na szczęście przyszło i na nią i powiem wprost, to jednak było spore rozczarowanie. O ile bowiem model zachował atrakcyjność linii, to wnętrze naprawdę dawało do zrozumienia, że czasy Kadetta B całkiem dobrze jeszcze pamięta. Ten charakterystyczny dla ówczesnych Opli układ sterowania wentylacją, był tu już wtedy przestarzały.
To zresztą też ciekawe, że na takie kwestie się zwraca uwagę a nie na to, czy dany system daje przyjemność i komfort obsługi. A ponieważ oplowski wynalazek bardzo przypomina schemat, którym latami posługiwali się Japończycy (i to wszystkich marek, poza może potem Hondą), to nie wiem dlaczego postrzegałem go jako „stary”. Może po prostu pokrętła, bo o klimatronikach to jeszcze wtedy mało kto słyszał, wydawały się bardziej trendy.
Pomijając ten szczegół, mamy tu przed sobą nie lada potęgę. W skromnym, w sumie, nadwoziu zamontowano bowiem najmocniejszy napęd jakim Opel dysponował. I te 204 konie mechaniczne pozwalają rozpędzić się do setki w czasie niecałych 8 sekund a potem dalej wspinać się strzałce prędkościomierza, aż do wartości 240km/h. Długie nadwozie pomaga też Omedze zachować stabilność jazdy, a seryjna szpera umila jazdę po zakrętach.